sobota, 12 marca 2016

Walencja od A do Z


35 godzin w Walencji (w tym dwie noce) to niezbyt dużo, ale pewne wspomnienia i spostrzeżenia jednak powstały/pozostały...
A jak Agua de Valencia

Nie chciałem tym razem dawać A jak alkohol, ale wyszło na to samo. Woda z Walencji to wcale nie woda, lecz kolorowy drink wyskokowy. Smakuje interesująco, trochę jak stara, pamiętana z dzieciństwa oranżada z „wkładką”. Składa się głównie z Cavy (hiszpańskie wino), poza tym trochę  ginu, wódki i soku pomarańczowego. Już nie pamiętam ceny, choć tanie nie było, tym bardziej, że sprzedają to w bardzo dużych „porcjach”. Teraz w necie widzę, że powinno się podawać w dzbankach, ale ja to dostałem we własnym szkle, może dlatego, że zamówiłem tylko, partnerka nie.


C jak Ciudad de las Artes y de las Ciencias

Miasto Sztuki i Nauki. Jeśli ktoś nie widział nigdy Opery w Sydney, to... niech oleje, bo tutaj zobaczy coś lepszego. Ten kompleks futurystycznych konstrukcji położony w połowie drogi między centrum a plażą składa się z kina, muzeum, oceanarium i kilku innych obiektów, ale jest atrakcją samą w sobie. Wstęp bezpłatny, oczywiście nie do poszczególnych budynków.

D jak delfiny
Pokazy skaczących, tańcujących i współpracujących z ochotnikami z widowni delfinów to główna atrakcja oceanarium. Odbywają się w basenie otoczonym amfiteatrem i pomijając kwestie moralne to faktycznie jest się czym zachwycić, szczególnie jeśli nigdy wcześniej nie widziało się delfinów na żywo. A co do moralności – wiele osób ma mieszane uczucia odnośnie takiego wykorzystywania delfinów na potrzeby zabawiania widzów, ja również, chociaż w zasadzie nie różni się to mocno od ZOO w centrum Warszawy. W Walencji bardziej niż delfiny zaniepokoiły mnie pingwiny w podziemnym akwarium i tłumy ludzi pukające w szybę, by je nastraszyć...

G jak Guliwer

Jedyne w swoim rodzaju centrum rozrywki dla dzieci. Na świeżym powietrzu zbudowano konstrukcję... Guliwera, na którego można się wspinać z rozmaitych stron. Mieliśmy okazję zobaczyć grupę hiszpańskich uczniów wczesnych klas szkoły podstawowej „spuszczonych ze smyczy” przy wejściu i biegnących pędem w kierunku poszczególnych miejsc wspinaczkowych. Z dalszej odległości jako żywo przypominało to obrazki z filmu o podróży Guliwera do Krainy Liliputów. I muszę przyznać, że sam również nie odmówiłem sobie przyjemności wejścia na górę (z jednej strony są też schody), zjazd sobie darowałem.

K jak koryto rzeki
Jardin del Turia to ogrody Turii, których nazwa nieprzypadkowo pokrywa się z nazwą rzeki. Powstały w jej wyschniętym korycie blisko centrum miasta i są świetnym miejscem, w którym można się wyciszyć. Co prawda leżą między dwoma dość ruchliwymi ulicami, ale jednak to koryto poniżej ich poziomu, więc panuje raczej spokój. Wspomniany Guliwer oraz częściowo Muzeum Sztuki i Nauki też znajdują się w korycie, ale to nie są jedyne atrakcji. Ogrody ciągną się przez całe miasto i liczą w sumie 110 hektarów!

M jak morro

A było to tak - poszedł sobie pan turysta do baru i wybrał pierwsze z brzegu „Tapas del dia”. Nie mógł sprawdzić, co oznacza El Morro, bo nie miał dostępu do internetu, a jego zasób słów języka hiszpańskiego akurat tego nie obejmował. Przyniesiono talerz czegoś, co wyglądało, jak gluty zapieczone w panierce. Do tego cytryna do pokropienia. Widok niezbyt zachęcający, ale cóż było zrobić – część zjadłem, by sprawdzić jak smakuje. Okazało się, że smakuje tak, jak wygląda, czyli kiepsko. I dopiero później od właścicielki mieszkania, w którym mieszkaliśmy dowiedziałem się, że to świńskie uszy.

O jak oceanarium

Było już wyżej o delfinach (i pingwinach), lecz Oceanografic to oczywiście nie tylko to. Cena 28,5 euro może nie jest bardzo przystępna na kieszeń polskiego turysty (zniżki dla dzieci/studentów itd. niewielkie, nie dotyczyły mnie, więc nie zwracałem na to uwagi), ale naprawdę warto skorzystać, bo wybór atrakcji jest baaardzo duży. Oprócz długiej listy okazów z całego świata są też takie propozycje jak możliwość pływania z delfinami czy... nocleg z rekinami. Rzecz jasna nie w wodzie, a w sali obok, ale i tak musi to robić wrażenie.

P jak plaże

Plaża miejska w Walencji ma 3,5 kilometra długości i na mapie wygląda na niezbyt odległą od Oceanarium, co jednak przy upale może być trochę złudne. Z okolic centrum dojedziemy tam bezpośrednim autobusem (numeru nie pamiętam, do sprawdzenia), więc warto wybrać tę niedrogą (głowy nie dam, ale chyba nawet nie 2 euro) opcję. Otoczenie skojarzyło mi się z Miami, w którym oczywiście nie byłem (więc raczej z filmowym wyobrażeniem Miami). Jest szeroki deptak wzdłuż morza, potem pas hoteli, restauracji, barów i szeroka na dobre 150 metrów plaża.

T jak transport

Miasto wydało mi się dobrze skomunikowane, jedyny problem powstał przy przylocie. Samolot lądował po 23.30 i metro na lotnisku było już nieczynne. Co prawda wcześniej czytałem, że być może zdążymy na ostatni kurs, ale widocznie za długo szukaliśmy schodów do kolejki, nie były zbyt dobrze opisane. Ostatni autobus też odjechał i pozostało skorzystanie z taksówki. Dojazd do centrum wyniósł 20 euro. Walencję opuściliśmy pociągiem do Barcelony, Estacio del Nord znajduje się obok Plaza de Toros, kilkaset metrów od głównego placu.

Ż jak życie nocne

Niezliczona liczba możliwości spożycia tapas w okolicach Placa de l'Ajuntament i na starym mieście skończyła się tak, jak się spodziewałem, czyli małym spięciem dotyczącym tego, gdzie iść :) Na koniec dowiedzieliśmy się od właścicielki mieszkania, że na tapas to najlepiej poza centrum (np. w dzielnicy Russafa), bo i lepsze, i taniej. Można jednak wprawić miejscowych w konsternację, bo obcokrajowcy tam prawie nie chodzą. Nie sprawdzałem, powtarzam, co mówili...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz